100 lat panie Jurku!
I tak należy trzymać, proszę państwa! George Romero nie zasypia gruchy w popiele i serwuje nam fantastyczną niespodziankę w postaci szóstej odsłony cyklu o Żywych Nieboszczykach. Bez dwóch zdań najlepszej z trylogii nr 2. ,,Survival...", to film człowieka młodego duchem, kto by pomyślał, że przecież w tym roku stuknie mu siedemdziesiątka. Gore, dowcip, suspense i atrakcyjna fabuła zmieszane zostały ręką doświadczonego aptekarza, który bezbłędnie dobiera proporcje bez korzystania z miarki innej, niż wypracowana intuicja. Ten świeży, ożywczy ton cieszy tym bardziej, gdyż Romero będąc uznanym klasykiem nie musi czuć się zobligowanym po raz kolejny się sprawdzać, czy cokolwiek udowadniać. Czym sobie na to zapracował?
Po jego ,,Nocy Żywych Trupów'' z 1968 nie tylko horror, ale i kino w ogóle, nie były już takie same. Pospołu z ,,Easy Riderem'' z tego samego roku i innymi filmami chłopaków ze stajni Rogera Cormana odpalił prawdziwe zielone światło dla kina niezależnego. Dał odczuć niepowtarzalną frajdę emanującą z chropawych i siermiężnych czarno-białych kadrów, jakie można uzyskać li tylko kręcąc w kowbojskich warunkach za psie pieniądze. Zburzył wszelkie poziomy identyfikacji na linii widz-bohater, manipulując punktami widzenia filmowych postaci, w efekcie alienując oglądającego, jak nikt przed nim (czytaj: bardziej, niż Hitchcock w ,,Psychozie'' po scenie pod prysznicem ). Tym ostatnim posunął się o wiele dalej, niż faktyczny protoplasta zombie-art, Richard Matheson, autor minipowieści ,,Jestem Legendą'', i to Romero raczej należy uznać za twórcę kanonu nowego podgatunku horroru.
Interesuje nas tu zombie jako rozpadający się, przegniły, agresywny, acz spowolniony miękki kląkiel w liczbie mnogiej, zatem wcześniejszych dzieł typu ,,Wędrowałam z Zombie'' Jacquesa Tournera z 1943 czy ,,Plaga Zombich'' Johna Gillinga z 1965 nie bierzmy pod uwagę. W pierwszym zombiak to gładziutki somnambulik, w drugim niby wyłażą z grobów i są trochę nieświeże, ale film Gillinga tak potwornie się zestarzał, że już nawet za bardzo nie śmieszy. W każdym razie formuła Romero zaowocowała taką lawiną kontynuacji i naśladownictw, że gdyby ucharakteryzować wszystkich ich autorów ( z Tadeuszem Kantorem łącznie, choć pewnie była to zwykła koincydencja pomysłów ), można by było nakręcić film z większym rozmachem, niż ,,Świt Żywych Trupów''. Tymże sequelem swego debiutu, zrobionym ze sporym budżetem przy producenckiej współpracy z Dario Argento w 1979 r., Romero odnosi gigantyczny sukces kasowy i artystyczny. Wielu krytyków i fanów ze Stephenem Kingiem na czele uważa ,,Świt...'' za najlepszy Zombie-flick wszechczasów. Czego tu nie ma?! Na wejściu mamy coś, co stanowi nie tyle krytykę mediów, co zanegowanie jakiejkolwiek płaszczyzny dla czegokolwiek. Jakieś towarzystwo ogląda telewizję, skąd nadchodzą alarmujące wieści, że zombiszczaki opanowały niemal cały glob. Nagle włażą do studia i ludziska widzą na ekranie, jak zaczynają oprawiać prezenterów. Obraz gaśnie, a wiara nie wie, czy to jakieś jaja w stylu Orsona Wellesa, czy ki chuj? Postaw się w ich położeniu. Ale za moment sprawa się wyjaśnia, kląkielstwo wdziera się do mieszkania i zabiera się za rozszarpywanie telewidzów. Nie ma komunikatu, nie ma odbiorcy - koniec. Wszystkie dotychczasowe priorytety biorą w łeb, jedyne, co pozostało, to przetrwanie, które jest niczym innym, jak maksymalnym przedłużeniem czasu od ,,teraz'' do chwili, gdy staniesz się zombim. Innych pewniaków nie ma. Grupka ocalałych trafia do opuszczonego hipermarketu, gdzie brać wybierać, wszystko na wyciągnięcie ręki. Za chwilę zjawiają się watahy zombich a potem banda harleyowców. I ironiczny ton, nieobecny w części pierwszej. W pierwotnej wersji ,,Świtu..." znalazła się scena , gdzie startujący helikopter masakruje śmigłami stado zombich, usunięta przy montażu. Coś podobnego mamy w ,,Planet of Terror'' i ,,28 weeks later'' , ale to pan Jurek był pierwszy i to sporo wcześniej. Trzecia część cyklu, nie tak wystawny i mocno niedoceniony ,,Dzień Żywych Trupów '' z 1985 (z powodu ograniczonego budżetu Romero zmuszony był znacznie zredukować scenariusz) nobilituje klasyczny model horroru-sci-fi rodem z lat 50-tych. Akcja rozgrywa się w katakumbach ( na powierzchnię to już w ogóle nie ma po co wychodzić ) gdzie złapane okazy zombich trzymane są w celach naukowych. Program nadzoruje wojsko. Mamy też prawdziwe novum w postaci zombie z ludzką twarzą - smutnego acz sympatycznego osobnika imieniem Bub. Łagodnie traktowany przez pracującego nad nim profesora, zaczyna ujawniać zaczątki inteligencji, jak i stopniowy zanik agresji. To pierwsze znajdzie ujście, gdy profesor zostanie (jebać spoilery) z zimną krwią zamordowany przez dowódcę żołnierzy. Bub weżmie do łapy pistolet i będzie wiedział, jak go użyć, by pomścić swego dobroczyńcę. Film mimo raczej poważnego tonu ma zabawne momenty antycypujące póżnięjszą o 8 lat ,,Martwicę Mózgu'', akcja przebiega nieśpiesznie, za to finał, gdy zombie wdzierają się do katakumb stanowi autentyczne pandemonium. Tu Tom Savini pokazuje i objaśnia, kto jest Championem Efektów Specjalnych Wagi Ciężkiej, takich pięknych flaczorów i posoki chyba nikt wtedy nie preparaował. No, może Rob Bottin (,, The Thing''). ,,Day of the Dead'' to mój prywatny faworyt. Tu także pojawia się kwestia stosunku ludzi do zombiaków, tj. zabijać je czy hodować? , do której Romero nawiąże polemicznie w ,,Survivalu...'' zmieniając punkt widzenia na tę kwestie o 180 stopni.
We wszystkich tych filmach uderza jedno. Grupa ocalałych ludzi jest zawsze mocno zantagonizowana i nawet wspólne niebezpieczeństwo, jakim są zombie nie jest w stanie ich zintegrować. Zabarykadowani w willi rozbitkowie z ,, Nocy...'' nie potrafią ustalić wspólnego planu działania. Forsują wykluczające się rozwiązania bardziej, żeby postawić na swoim, niż znależć to najsensowniejsze, co okaże się brzemienne w skutkach. W ,,Świcie...'' z chwilą pojawienia się harleyowców od razu dochodzi do wymiany ognia między nimi a głównymi bohaterami. To, że setki zombich atakują w tym samym czasie obie strony bynajmniej siły tego ognia nie zmniejsza. W ,,Dniu..'' konflikt między żołnierzami, a naukowcami narasta z każdą chwilą, by skończyć się totalną masakrą, a z zombiakami każda ze stron walczy wyłącznie na własną rękę. W ,,Ziemi Żywych Trupów'' w scenerii przypominającej Manhattan z ,,Ucieczki z N.Y.'' każdy napierdala się z każdym, zombie zdają się być nie najpoważniejszym z zagrożeń. ,,Kronik Żywych Trupów'' nie widziałem, to nie wiem. ,,Survival...'' - spór między dwoma rodami prowadzony jest konsekwentnie, aż wszyscy przedstawiciele obydwóch zasilą szeregi Wędrujących Umrzyków.
Co nam George Romero pragnie przez to przekazać? Że własną nienawiść kochamy bardziej, niż własne życie? Że tak na prawdę wcale nie mamy zamiaru przetrwać? Wolę nie ciągnąć tego toku rozumowania dalej.
Simply
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz